Gdy rodzą się youngtimery… (cz.6)
6 min readSkoro dziś trzeci dzień kwarantanny, to pora napisać szóstą część mojego ulubionego cyklu. Co prawda, z każdym kolejnym tekstem na temat odchodzę od pierwotnego zamysłu, ale kto, by się tam takimi pierdołami przejmował. Liczy się przecież dobra zabawa. Długo myślałem nad jaki ma być wątek przewodni tego tekstu. Wczoraj mnie olśniło – duże single! To nimi zajmiemy się w tekście poniżej. Przemyślałem temat i poszukałem parę dużych singlów, które mają potencjał na klasyka. Zaczynamy!
Suzuki LS650 Savage
Jak pewnie wiecie jestem największym na świecie fanem Yamahy Virago 535, ale gdy ktoś pyta o mały motocykl z zepsutą geometrią, to ja zawsze proponuję Suzuki LS650 Savage. Dlaczego? Lonewolfy, borntoriderowcy i inni odznaczeni na wszelkich zlotach, bardzo często ten model olewają, bo nie ma kultowej „fałki”, to przecież nie harlej jak wspomniana Yamaha. No i bardzo kierwa dobrze! Bo Savage ma swój własny klimat. Duży gar chłodzony wiatrem, jeden gaźnik, wielka rura wydechowa i właściwie nic więcej. Wiem, że te 32 KM raczej nikogo z butów nie wyrwą, a w seryjnej postaci wygląda on mocno średnio, ale drzemie w nim chuligan, którego tylko trzeba z niego wydobyć. Owszem, zniszczymy wtedy jego wartość historyczną, ale spójrzmy prawdzie w oczy – jest ona praktycznie zerowa. „Dzikusa” trzeba rozebrać do gołej ramy i trochę porzeźbić. Tutaj mamy kilka możliwości, można pójść w cafe racera, scramblera, ale ja bym poszedł w choppera w kalifornijskim klimacie. Po patrzcie na zdjęcie powyżej, zapuście w głośnikach Creedence Clearwater Revival – Fortunate Son, ubierzcie kolorową koszulę, dziurawe dżinsy i orzeszka na głowę. Dzikus swym charakterem przeniesie was do lata miłości i prawdziwego Woodstocku lat 60., a że będzie to trochę oszukane? Może to i dobrze, bo dziewczyny nie będą miały włosów pod pachami. 😉
KTM LC4 Adventure
Przenieśmy się z tej komuny hipisowskiej na pustynie. W latach 70. pewien Francuz zgubił się na pustyni i postanowił zorganizować rajd. Wyobraźcie sobie coś takiego obecnie? Kiedyś to byli czasy, tera nima czasów. Wszyscy to wiemy. Dakar przez całe lata 80. się profesjonalizował i w latach 90. stał się już kultową imprezą, gdzie widoczni byli wszyscy wielcy i wszyscy chcący być wielkimi. Pewna austriacka firma, która dorabiała się na motocyklach terenowych postanowiła być wielka i wysyłała tam swoje pomarańczowe motocykle. Żeby spieniężyć sukcesy osiągane w sporcie, wypuszczono linię motocykli seryjnych, ale z dużym off-roadowym DNA. Składało się nią motocykl Enduro, Supermoto i dual sport. Właśnie ta ostatnia wersja dziś mnie interesuje. Adventure, bo tak mu dali na imię, wygląda jak rajdówka, ma sporego, i wciąż stosunkowo mocnego, singla. Nie cierpi na nadwagę i ma kilka cech turystycznych. W zasadzie, ja tu nie widzę minusów. Uwielbiam maszyny Adventure od KTM i ten model nie jest wyjątkiem.
KTM 690 Duke
Skoro już jesteśmy przy KTM-ach, to nie mogło zabraknąć Duke’a. Już widzę to święte oburzenie. Przecież to nówka, a nie klasyk! No pewnie, ale za to jaka genialna nówka. Silnik o pojemności 690 ccm osiąga 73KM! Te austriackie kuce mają do ruszenia 150 kg! Oprócz tego mamy sztywną ramę kratownicową. Zawiechę USD i wszystko co potrzebne żeby objechać każdego „plastika” na drodze. W moich oczach Duke z funbike’a przerodził się w drogowy motocykl ostateczny. Jestem w stanie założyć się o moje bezwartościowe Ducati, że ze sprawnym jeźdźcem (czyli nie ze mną) będzie to najszybszy jednoślad drogowy na świecie. Może z wyjątkiem niemieckiej autostrady. Duke 690 będzie klasykiem na sto procent.
MZ/MuZ Scorpion 660
Widzicie to cudo powyżej? Piękny jest nie? Jeśli komuś się nie podoba, to niech wie, że go nie lubię. Po upadku Muru Berlińskiego firma z Zschopau musiała sobie radzić z wieloma problemami, w tym z konfliktem o prawa do nazwy. Nie jest to miejsce, by dziś roztrząsać ten wątek. Pomimo tych niesprzyjających warunków w 1994 roku pod szyldem MZ wyszedł bardzo ciekawy roadster – Scorpion. Myliłbym się ten, kto myśli, że to ulep zrobiony po taniości. Pierwszym ciekawym elementem jest tutaj rama. Wykonana jest z aluminiowych belek. W najdroższych wersjach była ona klejona przy użyciu technik znanych z lotnictwa. Tańsze modele jednak spawano. Producent zastosował zawieszenie WP, które w pierwszej połowie lat 90. prezentowało bardzo wysoki poziom. Wszyscy chwalili bardzo wysoką jakość wykonania. Każdy fan Yamahy bez problemu rozpozna silnik. Był to pięciozaworowy singiel z Yamahy XT660, generował on niespełna 50 KM, ale tunerzy byli w stanie wykrzesać z niego sporo więcej. Na mokro sprzęt – w drogowej specyfikacji – ważył 185 kg. MZ-ka się tak świetnie prowadziła, że kilka lat funkcjonował puchar wyścigowy z nią w roli głównej. Sporo egzemplarzy wystawiano również w pucharze jednocylindrówek, czyli Supermono. Ciekawa konstrukcja, porządny układ jezdny i silnik podatny na przeróbki. Czy można chcieć więcej? Ja jestem oczarowany.
Royal Enfield Bullet Diesel
Gdy patrzę na to cudo rodzi się we mnie nostalgia, a z nostalgią się nie dyskutuje. Zacznijmy od początku. Ten motocykl nazywa się BULLET Diesel, kto w tych Indiach wpadł na pomysł, żeby pozostawić nazwę Bullet? Przecież to z trudem osiąga 90 km/h! Ktoś musiał więc nieźle strollować klientów. Tak wiem, że w Indiach nikt nie przejmował się takimi pierdołami jak nazwa. Miał to być osiołek do codziennej nielekkiej eksploatacji. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu Bullety w wersji diesel trafiły do Europy. No i tu zaczyna się wątek nostalgiczny. „Trasa pana Marka” – pamiętacie? Jeśli nie to już tłumaczę. „Trasa pana Marka” była działem Świata Motocykli. Pan Marek Harasiumiuk przemierzał w nim Polskę i opisywał swoje wrażenia. Prywatnie – o ile pamiętam – posiadał on Yamahę XS11, ale bardzo często jeździł też takim Royalem. Utkwiło mi to w głowie i dlatego jest to dla mnie przyszły klasyk. Choć wiem, że to prawdopodobnie jeden z najgorszych motocykli w historii.
Suzuki DR Big 750 (800)
Tego gościa nie mogło tu zabraknąć. Choć uważam, że jest on już pełnoprawnym klasykiem, to domyślam się, że dla wielu tak nie jest. Więc niedowiarki czytajcie teraz. Wielki jednocylindrowy silnik. Nie wiem nawet czy nie jest to największy singiel montowany w motocyklu seryjnym. Cudo to chłodzone jest wiatrem i olejem. Wykorzystuje system Suzuki Advanced Cooling System, czyli można powiedzieć, że ma technologię wprost z torów wyścigowych. Maszyna jak na swoje czasy (koniec lat 80. i początek 90.) jest ogromna. Pod względem zawieszenia nie jest to światowa czołówka, ale wstydu nie będzie. 50 KM też nie w kij dmuchał. No i na koniec wygląd. Charakterystyczny dziobaty przedni błotnik. ostre linie. Nawet osłona tarczy hamulcowej robi tu robotę. Suzuki tak się zapatrzyło w ten kultowy już na pewno model, że pod koniec 2019 roku wystylizowało V-Stroma na Biga, i co? I wreszcie stał się on interesujący. Klasyk i koniec.
To był przegląd motocykli jednocylindrowych, które będą klasykami, nie przyjmuję żadnych kontrargumentów, że stanie się inaczej.