youngtimerbike

Historia pisana jednym śladem. Od japońskiej rewolucji końca lat 60., aż po spektakularny wyścig zbrojeń w latach 90..

Harley-Davidson FXDB Street Bob TC88 – poznałem swojego bohatera.

7 min read

Muszę się Wam do czegoś przyznać. Totalnie nie trafił do mnie film Easy Rider. Nie mam zamiaru podważać jego kultowości czy wpływu na kulturę masową. Po prostu wynudziłem się strasznie na seansie, który momentami wyglądał jak jakieś narkotykowe majaki. Może po prostu jestem za młody i nie jestem grupą docelową? Pewnie tak. Nie przeszkadzało mi to przez lata być miłośnikiem maszyn z Milwaukee. Z uczuciem jest jednak tak, że jego temperatura się zmienia. Raz przygasa, raz rośnie. W zeszłym tygodniu zdecydowanie osiągała wyższe rejestry. Objeździłem dwa z trzech moich ulubionych sprzętów wyprodukowanych za Wielką Wodą. Przygody jakie miałem ze Sportsterem możecie poznać tutaj. Dzień po tamtym teście usiadłem na Dynę, która jest moim „numero uno” jeśli chodzi o Harleye. Waga tego spotkania była więc wysoka. Na pewno znacie powiedzenie: „nigdy nie poznawaj swoich bohaterów z dzieciństwa, zawsze będziesz rozczarowany”. Choć przysłowia są mądrością narodu, to ja mam je w nosie. Poznawanie tylko poszerza horyzonty, nawet jeśli jego wynik jest nie taki, jakbym chciał. Czy „Dyńka” dowiozła swoją legendę?

Zanim jednak się tego dowiecie, to muszę opowiedzieć o Harleyu ze zdjęcia. Jest to egzemplarz z 2006 roku, który z fabryki wyjechał jako Street Bob, czyli purystyczna maszyna czerpiąca swoją formę z tradycji bobberów. Przynajmniej tak twierdzi producent. W tym przypadku ma wiele racji. FXDB oferuje niewiele wygód… i bardzo dobrze. Testowany przeze mnie egzemplarz nie był jednak całkowicie seryjny. Został doprawiony w Zen Garage i muszę przyznać, że zrobiono to z gustem. Przednie zawieszenie ma swój rodowód w V-Rodzie, co pozwoliło na montaż felgi z dwoma tarczami hamulcowymi. O odpowiedni dźwięk dba „bananowy” wydech V&H. Fabrycznie Street Bob ma kierownice typu Ape Hanger, maszyna ze zdjęcia skłania się jednak ku klimatom „clubstyle”. Mamy więc prawie prostą rurę o średnicy sporo ponad cal osadzoną na wysokich „riserach” i gustowną owiewkę wokół małego reflektora. Wizualnie tylko tyle i aż tyle. Minimalizm w tym przypadku dał bardzo dobre efekty. W ramie wibruje i chrząka Twin Cam 88 zasilany wtryskiem paliwa, doprawiony został przez Fuel Pack i sześciobiegową skrzynię.

Takie maszyny to jednak emocje i odczucia. Nie można ich mierzyć linijką i tak oceniać. To znaczy można, tylko to jest bez sensu, bo znajdziecie multum motocykli szybszych, wygodniejszych i lepiej śmigających po zakrętach. Pierwsze wrażenie, które uwielbiam w Harleyach… To nie są zwaliste krypy! Ok, wiem że możecie się ze mną nie zgodzić ale ja jednak będę się trzymał swojego. Gdy zajmiemy pozycję za kierownicą Dyna nie przytłacza, a pomimo tego czuć, że to kawał cielaka. Wszystko jest tutaj grube, metalowe i sprawiające wrażenie niezwykle solidnego, a jednocześnie wszystko to wydaje się być zwarte i gotowe do jazdy. Dobra, pora zasiąść za sterami.

Siodło znajduje się nisko nad ziemią. Kierownica dla odmiany dość wysoko. Stopy trzeba postawić daleko, gdyż podnóżki są mocno wysunięte. To jest zdecydowany minus. Nie lubię nóg wyciągać tak mocno do przodu. Tutaj wolałbym, żeby sety pozostały w fabrycznym miejscu. Natomiast tyłek miał bardzo komfortowe warunki i odpowiednie podparcie lędźwi. Kiera to było dla mnie wyzwanie. Początkowo miałem wrażenie, że będzie tragicznie. Zwłaszcza, że mam dość małe dłonie, co przy wysuniętych rękach zawsze sprawia, że muszę się nadmiernie napinać. No i faktycznie pierwsze kilometry jakoś mi nie szły. Jednak z czasem doszedłem do wniosku, że ta pozycja (pomijając wysunięte nogi) naprawdę ma sens. Dyna to łobuziak i gangsterski styl aż z niej się wylewa. Jednocześnie nie mamy tu groteskowych szerokich laczków czy idiotycznie szerokiej kierownicy. Można się lansować, ale przede wszystkim, ten Amerykanin lubi gdy się nim jeździ ostro.

W Polsce Harleya kojarzymy z wolnym toczeniem się po bulwarze. Jest to bardzo okrojony wizerunek tej marki, która produkuje bez przerwy od 121 lat. Idea „Born to ride” to tak naprawdę lata 80. i strategia wymyślona przez Williego G. Davidsona, który odzyskał stery marki właśnie wtedy. Warto dodać, że zastał ją w opłakanym stanie finansowym. Dzięki temu ruchowi zarobił krocie i choć zmysłu marketingowego odmówić mu nie można, to mocno zawęził wizerunek Harleya-Davidsona w oczach ludzi niezainteresowanych tematem. Typoszereg FXDB zwany serią Dyna, uważany był przez lata za najlepiej prowadzący się i najbardziej dynamiczny. Warto pamiętać, że piszemy tu o standardach amerykańskich, a więc do japońskich czy europejskich jest bardzo daleko. Nie powinniśmy się tym przejmować. Dyna to taki motocyklowy odpowiednik pony carów, czyli Forda Mustanga, Chevy Camaro czy mojego ulubionego Plymoutha Barracudy. Na tle swoich braci jest to kompaktowy chuligan do robienia rabanu na mieście, a w rzeczywistości, to ciężki kloc z potężnym niewysilonym silnikiem, który ma spore rezerwy, jednak żeby je wykorzystać należy posiadać worek pieniędzy.

Pierwsze wrażenie po ruszeniu jest takie, że pomimo wtrysku paliwa i stosukowo świeżej metryki, to wciąż bardzo archaiczny w obyciu sprzęt. Można łatwo wyczuć, że wał korbowy ma sporą bezwładność. Same wibracje są inne jak w znanych mi motocyklach. Amplituda drgań zdaje się być o wiele mniejsza i głębsza. Przy małych otwarciach przepustnicy widlak ma lekko nieprzyjemny charakter. To raczej zasługa przelotowego wydechu i ustawień ECU. Prawdziwa zabawa zaczyna się w momencie, gdy odwija się manetę. Spięty ostrogami Harley przestaje – pozornie – bezwładnie wibrować, napina mięśnie i gna przed siebie. Robi przy okazji taki koncert dźwiękowy, że ludziom samoistnie odwracają się głowy, choć niekoniecznie jest to aprobata. Zerwanie przyczepności nie wymaga strzału ze sprzęgła, wystarczy energiczne odkręcenie gazu. W takim momencie jest stosunkowo łatwo kontrolowalny, a pomaga w tym bez wątpienia spory rozstaw osi.

Długoskokowa konstrukcja z rozrządem OHV nie sprzyja wysokim obrotom. Jedni to lubią inni wręcz przeciwnie. Ja raz spotkałem się z limiterem, który wkroczył do akcji dość raptownie i w połowie wyprzedzanej ciężarówki. Na szczęście na kolejnym biegu Dyńka nie miała problemów by po prostu odjechać z impetem. Silnik w żadnym razie nie protestuje przed odwijaniem manetki, musimy tylko pamiętać, że tutaj trzeba płynąć na fali momentu obrotowego, a nie szukać wrażeń w górnych partiach obrotomierza, którego tutaj nie spotkacie. Podobnie jak w testowanym dzień wcześniej Sporciaku, tak i tutaj, redukcje są bardzo satysfakcjonujące. Chyba stałem się fanem amerykańskich skrzyń biegów. Trzeba używać siły do ich obsługi i przykładać się do roboty ale jest to bardzo przyjemne. Wtrysk pracuje bardzo dobrze, choć podczas toczenia się na wolnych obrotach miałem wrażenie, że widlak się męczy. To może być jednak pokłosie Fuel Packa. Wreszcie dochodzimy do tematu najtrudniejszego – zakręty. Prześwit jest dość żenujący ale opony na szczęście mają normalne wymiary. Harley nie oponuje przed składaniem się w winkle i robi to o niebo lepiej niż japońskie cruisery. Tarcie podnóżkami o asfalt to przednia zabawa i korzystałem z tego bez przerwy. Tematem kontrowersyjnym są hamulce. Jest słabo. Lepiej niż w Sporciaku, ale spoglądnijcie na średnice przednich tarcz, a potem odpowiedzcie sobie czy są one w stanie skutecznie zatrzymać grubo ponad 300 kg. Skoro jesteśmy już przy minusach to delikatnie zaskoczyło mnie zachowanie w okolicach 140 km/h. Motocykl ewidentnie tracił stabilność i w drgania. Może to kwestia tego konkretnego egzemplarza ale w niższych prędkościach był on bardzo stabilny, nie ściągał również na żadną ze stron. W lewe i prawe zakręty wchodził tak samo.

Po dwustu kilometrach w megawygodnym siodle i kierownicą, która sprawiła, że odnalazłem w sobie drogowego łobuza oddałem maszynę właścicielowi. Wsiadłem na Cagivę, wróciłem do świata wygodnych i skręcających jednośladów. Na początku mojej motocyklowej kariery, gdy śmigałem Intruderem 1400, poczułem podobne klimaty, wtedy skończyło się uporczywymi bólami kręgosłupa. Dziś nic mnie nie uwierało. Ścierpła mi tylko prawa noga ale była to zerowa cena w stosunku do wrażeń, które dostałem. Bez Harleya-Davidsona koloryt motocyklizmu byłby niepełny. Czy mój bohater z dzieciństwa się obronił? Oczywiście, to świetny i charakterny sprzęt, aż zazdroszczę go właścicielowi.

Jeszcze niedawno był do sprzedania. Dziś jednak nie jest. Nie dziwię się, mi też było z nim ciężko się rozstać.

.

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *